O podważaniu faktów

15.09.2019 r.

Jednym z największych wyznań życiowych dla człowieka jest zrozumienie, że z faktami się nie dyskutuje. W przypadku, gdy dany fakt nie pasuje do naszego światopoglądu, jest niewygodny, wytrąca nas z równowagi, podważa dotychczasowe wysiłki, przeczy postawionym celom, nie pasuje do naszych wyobrażeń o sobie samych – najtrudniej go zaakceptować. Sprawa się dodatkowo komplikuje w momencie, gdy zdarzenia, które stało się faktem, nie doświadczaliśmy osobiście.

Powyższe podejście bazuje na dwóch absolutnie fałszywych założeniach. Po pierwsze, przy takim podejściu za kryterium prawdy uznajemy własną wygodę. Jeśli coś nie odpowiada mojemu egoistycznie pojmowanemu interesowi, to jest ono „nieprawdziwe”. Po drugie uznajemy, że nasze własne uczucia są ważniejsze w poznaniu prawdy, niż świadectwa innych osób. Jeśli czegoś nie doświadczam osobiście, to owo coś nie istnieje.

Dla ilustracji posłużmy się prostym przykładem. Załóżmy, że dziś nad ranem, póki jeszcze spałem, spadł deszcz. Po przebudzeniu jestem w stanie doświadczyć moimi zmysłami pewne skutki tego porannego zdarzenia – w postaci chociażby mokrych roślin i wilgotnych chodników. Czy przyjdzie mi do głowy w tym momencie podważać fakt wcześniejszych opadów? Raczej nie, bo nie jestem zdeklarowanym anty-deszczowcem czy też ignorantem, który się nie uczył o opadach deszczu w szkole. Nie dorabiam sobie abstrakcyjnej filozofii odnośnie tego, że deszcze tak naprawdę nie spadają i są jedynie wymysłem jakiejś bliżej nieokreślonej grupy ludzi, mającej na celu kontrolowanie mas poprzez szerzenie nauki o opadach deszczu. Poza tym te opady pewnie nawet są mi na rękę – podlały rośliny w moim ogrodzie, orzeźwiły powietrze, którym oddycham itd. Fakt, że nie doświadczyłem tego deszczu osobiście – bo byłem nieświadomy jego istnienia w trakcie snu – też żadną przeszkodą dla mnie w tym momencie nie jest, bo odbieram zmysłami skutki opadów – i pozostaję wtedy w pełni zgody ze samym sobą. Po prostu tuż po przebudzeniu patrzę za okno i beztrosko stwierdzam, że wcześniej musiało popadać. Koniec rozważań.

Analogicznie załóżmy, że urodziłem się w latach współczesnych. Nie doświadczałem osobiście 98% tego wszystkiego, co działo się przez dwa ostatnie tysiąclecia. Po dorośnięciu obserwuję jednak, że istnieją głęboko wierzący ludzie, rozmodleni członkowie Kościoła, mówiący o osobistej relacji z Bogiem. Twierdzą oni, że ich postawa jest w znacznej mierze skutkiem nauczania pewnego Człowieka, który żył i urodził się prawie dwa tysiące lat wcześniej. Czy przyjdzie mi do głowy w tym momencie podważać fakt istnienia wiary na planecie? Obecnie możliwe, że tak, bo jestem zdeklarowanym anty-klerykałem oraz ignorantem, któremu nie przyszło nawet do głowy ustalić historyczność życia Jezusa. Dorabiam sobie abstrakcyjną filozofię odnośnie tego, że całe nauczanie Chrystusa jest jedynie wymysłem jakiejś bliżej nieokreślonej grupy ludzi, mającej na celu kontrolowanie mas poprzez szerzenie nauki chrześcijańskiej. Poza tym owo nauczanie nie jest mi wcale na rękę – zdecydowanie wolę żyć hedonistycznym życiem, nakierowanym na zaspokajanie własnych żądz i dla własnej przyjemności. Fakt, że nie doświadczyłem życia Jezusa osobiście – bo wtedy jeszcze nie istniałem – jest dla mnie w tym momencie wielką przeszkodą, bo choć odbieram moimi zmysłami skutki Jego nauczania poprzez obserwację zjawiska wiary wśród współczesnych, nie pozostaję w zgodzie ze samym sobą. Po prostu tuż po dorośnięciu obserwuję zjawisko żywej wiary i z zaniepokojeniem stwierdzam, że wcześniej musiało się wydarzyć coś, względem czego nie mogę być obojętny. I to jest dopiero początek rozważań…

W powyższym kontekście warto zacytować jednego z filozofów chrześcijańskich: „Człowiek zdeprawowany nie widzi Boga ani światłości i zaczyna twierdzić, że ich nie ma. Jego umysł staje się niewolnikiem namiętności. Na starajcie się go przekonywać, bo to nic nie da. Tacy ludzie nie chcą poznać prawdy. Oni tępieją – nie są w stanie odróżnić prawdy od fałszu i wierzą tylko w to, co dla nich korzystne. Nienawidzą wszystkich wyższych idei i walczą z nimi. Ich wiedza jest płytka i płaska. Najniebezpieczniejsi są wszechstronnie wykształceni, lecz oddani własnym namiętnościom osobnicy. Kończą zwykle pomieszczeniem zmysłów lub samobójstwem. Sołżenicyn, mówiąc o kimś takim, stworzył neologizm „obrazowanszczina” – „wykształceniec” (Piotr Kalinowski, „Przejście”).

Oby nikomu z nas nie przyszło zostać takim właśnie dwuwymiarowym wykształceńcem. Ale przede wszystkim też – byśmy nie walczyli z faktami, bo taka walka wydaje się być najbardziej beznadziejnym zajęciem w ludzkim życiu.

Szalom! :)

Powrót do bloga