Jak że często obwiniamy w sercu Boga! Słyszałem już w życiu
różne odmiany tych obwinień. Na przykład, że oto On jest winien, że zło
istnieje. No bo skoro On dopuścił, że zło istnieje, to jest to Jego
odpowiedzialność, nieprawdaż? Albo, że On jest niesprawiedliwy. No bo skoro
zabrał rodzicom ich ukochane, niczemu niewinne dziecko w tak młodym wieku, to
chyba nie może tutaj być mowy o sprawiedliwości? Albo, że On jest bawiącym się
ludźmi sadystą. No bo skoro siedzi tam Sobie gdzieś w Niebie, jest Mu dobrze, a
tutaj ludzie tak cierpią, jak cierpią, to chyba nie może być kimś lepszym?
Albo, że On jest „lipnym” zbawcą. No bo ludzie nie są źli, to tylko On siedzi i
czeka, aż ktoś popełni błąd, a później oto „wjeżdża na białym koniu” żeby nas pouczać
i zbawiać, pod czas gdy cała układanka jest jedną wielką „ściemą” i wmawianiem
ludziom fałszywego poczucia winy. Albo, że On świadomie skazuje wielu na
potępienie. No bo skoro wiara jest łaską, a to On daje ją wybranym według tylko
sobie znanego kryterium, to w takim razie cała, idąca do piekła, reszta, - jest
przecież na Jego sumieniu. I w ogóle, skoro jestem niedoskonały(a), a On mnie
takim(ą) stworzył, to co On ode mnie w ogóle chce? Czyż nie powinno się wtedy
po prostu mnie kochać w takim stanie, w jakim jestem, przyjąć mnie ze
wszystkimi moimi grzechami i niedoskonałościami? Czy nie powinno się zwyczajnie
przestać w końcu ode mnie wymagać świętości?
Wspólnym mianownikiem tych pachnących smołą i siarką
oskarżeń jest kompletny brak znajomości Boga. To oskarżanie – nie zawsze
artykułowane w sposób świadomy, ale jakże często gnieżdżące się na spodzie
serca – zawsze bazuje na wymyślonym i fałszywym obrazie kogoś nieznajomego. Bo
tak mówić może tylko ten, kto jeszcze nie spróbował chociaż raz w życiu
odwzajemnić Bogu Jego Miłości, a przez to – nie zrozumiał, że tak naprawdę Bóg
nie jest oddzielnie od nas, że nie zostawił swojego stworzenia, że nie tylko
dźwiga brzemię naszego cierpienia, grzechu, zła i śmierci razem z nami, a wręcz
niesie nas z tym całym bagażem, podobnie, jak robi to miłujący tata, niosący na
rękach swoje ukochane, poranione dziecko. Każde nasze cierpienie – jest też
Jego cierpieniem. Każda nasza łza – jest też Jego łzą. Każdy upadek, smutek,
żal i gorycz – są też Jego udziałem, gdyż to On nas ożywia, to Jego Duch w nas
mieszka, to On z własnej, niewymuszonej woli, cały czas zrównuje Siebie –
nieskończonego, nieograniczonego, doskonałego, w pełni radosnego i życiodajnego
– z nami, skończonymi, ograniczonymi, niedoskonałymi, smutnymi i umierającymi. Sądzisz,
drogi czytający lub droga czytająca, że On nie mógłby się jednym Słowem uwolnić
od tego całego zawirowania w relacjach z ludźmi? Myślisz, że On nie mógłby
jednym skinięciem palca unicestwić ten świat jako taki, który się specjalnie
nie udał, i nie rozpocząć ewentualnie wszystkiego od początku? Albo i nie
rozpocząć, żeby mieć „święty” spokój… Oczywiście, że by mógł, ale nie robi tego
z tego prostego powodu, że On taki nie jest. On, doskonale znający nas takimi,
jakimi jesteśmy, też pragnie dać się poznać Takim, Jakim On Jest. A Jego natura
– o, jakże wspaniałą jest i wolną od tego typu prymitywnych odruchów! On zradza
nas z miłości i ku miłości, tkwiąc wiernie niczym miliardy razy zdradzony mąż
przy swojej niewiernej umiłowanej. Widząc w nas ten wspaniały obraz, ten
potencjał, jaki w nas dzięki Jego naturze jest już obecny – ponad wszystko, aż
za cenę własnego, świętego życia – pragnie nas jedynie jak najszybciej
przenieść przez tę dolinę zła, w którą z własnej woli wkroczyliśmy.
Kiedyś, może za rok, może za sto a może za tysiąc lat, -
kiedy już będzie po wszystkim, kiedy będziemy bezpieczni przy Jego boku,
radując się nieustannie Jego obecnością, odpoczywając sercem w Nim i z Nim,
będziemy rozumieli, że cała historia naszego upadku i zbawienia była „tylko”
lub „aż” ceną, którą musieliśmy wszyscy – razem z naszym Tatą i Stwórcą –
zapłacić za dar wolnej woli, bez którego to daru nasza wzajemna z Bogiem miłość
byłaby niekompletną parodią tej pełni, ku której On jednak chce nas poprowadzić.
Będziemy rozumieć, że cały ból rodzenia stworzenia był konieczny, by uczynić nas,
- stworzenia wzięte z prochu, - godnymi, by oglądać nieskończoną Bożą chwałę,
Jego najświętsze oblicze. Będziemy wiedzieć, że ten krótki, ciężki dla nas etap
– był tylko jednym dniem konstytuowania naszej wzajemnej, zanurzonej w Miłości
relacji; dniem, który wymagał zaufania i odrobiny poświecenia, bez których ani
Miłość nie byłaby w stanie ostatecznie rozkwitnąć, ani nasza radość nie byłaby
tak pełną, jaką będzie.
Ale to będzie kiedyś. Teraz natomiast mamy okres, w którym
możliwe są i brak tego zrozumienia, i zwątpienia, i płynące z kompletnego braku
tego zrozumienia oskarżenia. Dobrą wiadomością jest jednak to, że Bóg to
wszystko doskonale rozumie. Jego miłosierdzie czeka cierpliwie, aż się
wykrzyczymy i wyciszymy, bo On wie, że to, co nadchodzi, jest tysiąckrotnie
lepszym, niż to, co już przemija. Ten świat się kończy, ciemność już się
rozprasza, a brzask poranku już zabarwił widnokrąg. Któż jest w stanie
powstrzymać nadejście kolejnego dnia? I tak, jak nikt nie zatrzyma ruchu
okrężnego Ziemi wokół własnej osi, tak też nikt nie zdoła już zatrzymać
nadejścia Królestwa Bożego.
Wystarczy tyko zaufać i jeszcze odrobinę się poświęcić.
Przecież nie z siebie dajemy, tylko z tego, co nam już z góry dano. Czy
naprawdę jest to aż tak duże oczekiwanie z Jego strony, by chociaż tyle Jemu
nie odmówić? Czy naprawdę tak mała jest nasza wiara, że nawet tego nie możemy
znieść?
Wierzę w ślad za Panem, że jednak stać nas na twardą wiarę. A
w świetle takowej wszystkie oskarżenia względem Boga nie mają sensu i są
śmieciem, który z całą stanowczością chcę wyrzucić z własnego serca. W ten
właśnie sposób odpowiadam piekielnym podszeptom – bo nie są one w stanie
cokolwiek poradzić na tarczę mojej, z łaski mojego ukochanego Ojca danej mi –
wiary! Nic już nie jest w stanie wyrwać mnie z ręki w Trójcy Jedynego Boga.
Amen! :)