Najważniejsze z przykazań

10.02.2019 r.

Ten wpis adresuję do osób, które siebie uważają za wierzących. Zdałem sobie ostatnio sprawę z tego, jak często nie rozumiemy znaczenia najważniejszego z przykazań. Jako osoba, którą w przeszłości można było spokojnie nazwać „letnim chrześcijaninem”, doskonale rozumiem, na czym problem polega. Przypomnijmy sobie odpowiedni fragment Pisma Świętego, który traktuje o tej sprawie:

„A jeden z nauczycieli Pisma, usłyszawszy, jak rozprawiali, a widząc, że dobrze im odpowiedział, zapytał:

- Jakie jest pierwsze przykazanie?

- Pierwsze jest: „Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jedynym Panem. I będziesz miłował Boga twego z całego serca twego, z całej duszy” i ze wszystkich myśli, „i ze wszystkich sił”. Drugie zaś: „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego”. Nie ma żadnego innego przykazania większego od nich.” (Mk 12:28-31).

Otóż kiedy czytamy ten fragment, z reguły pierwszej części odnośnie miłości do Boga tak do końca nie rozumiemy (i po co te wszystkie wyolbrzymienia i te wszystkie „z całych sił”, „ze wszystkich myśli”? Panie Boże, no czyż nie powinniśmy i tutaj zachować umiar i pewien zdrowy rozsądek?). Dlatego chętnie koncentrujemy się na jego drugiej części i wchodzimy w rozważania co do tego, kogo w takim razie należy uznać za naszego bliźniego. Następnie dochodzimy do wniosku, że przecież kochamy naszych najbliższych. Dokonujemy dobrych uczynków względem żon, mężów, dzieci, rodziców, krewnych, ukochanych. Poświęcamy się dla rodzin i przyjaciół. Pracujemy i wszystko robimy ku temu, by najbliżsi mieli możliwie najlepiej. Od czasu do czasu popieramy jakąś fundację czy inicjatywę. Przekazujemy przecież komuś 1% od rocznego podatku. A więc – chyba jest wszystko z nami w porządku. Najważniejsze z przykazań jest spełnione, a my wcale nie jesteśmy przecież tacy źli. Przechodzimy potem do dalszych rozważań na tematy wszelakie, rozmyślań nad zawiłościami Pisma Świętego, mądrzymy się na temat Boga i Jego oczekiwań względem nas, bezlitośnie krytykujemy wszystkich wokół w swoim nieomylnym osądzie. No bo przecież coś tam czujemy i potrafimy (z reguły) odróżnić dobro od zła. Coś tam w sumieniu przecież rozumiemy. A przede wszystkim kochamy swoich bliskich – więc jesteśmy zapewne tymi „dobrymi” i z pewnością mamy prawo do tych niewinnych opinii. Wpadamy, więc, w piękny i szeroki wewnętrzny słowotok – i jesteśmy przygotowani w każdej chwili podzielić się swoją opinią na wszelkie tematy. Światowej wagi sprawy międzynarodowe? Proszę bardzo – ten prezydent jest o.k., ta premier nie jest o.k. – wiadomo. Zawiłe zagadnienia makroekonomiczne rzutujące na stan gospodarki? Nie ma sprawy – powinno przecież być tak i tak. Dyskusja na temat niegodziwego zachowania kolegi w pracy? Do usług – z goła oczywistym jest, że jak można tak robić, już nóż mi się w kieszeni otwiera, co za drań… Poparcie któregoś z osądów przyjaciółki co do kolejnej niesprawiedliwości, która ją w życiu spotkała? Bardzo chętnie – no bo przecież ją (jako bliźnią) kocham, jestem z nią w dobrej relacji – więc ona zapewne ma rację i trzeba ją popierać. Jesteśmy ekspertami dosłownie od wszystkiego: filmów, literatury, ustroju społecznego, mediów, medycyny, ocieplenia globalnego, najnowszych trendów kulturowych i nowinek technologicznych. Jak szpakowaci intelektualiści, strzelamy ocenami rzeczywistości na prawo i na lewo, niczym pociskami z karabinu maszynowego – które w naszej „skromnej” opinii niechybnie za każdym razem muszą trafić w cel. Wagony hurtem odważonych słów odbijają od szerokiego jak długiego peronu naszych ust i odchodzą całymi bezsensownymi eszelonami, całkowicie bezwstydnie, całkowicie nieodpowiedzialnie – pędząc ku bliżej nieokreślonej przyszłości, będąc już na wstępie skazanymi na całkowite zapomnienie. A z tyłu głowy cały czas przy tym pulsuje tylko jedna, głęboko ukryta przed nami samymi myśl – proszę mnie podziwiać. Proszę w końcu zobaczyć, jaki(a) jestem mądry(a) i wspaniałomyślny(a). Proszę nie szczędzić sobie oklasków, naprawdę, proszę darować sobie tę udawaną skromność. Jestem przecież godzien (godna) uwielbienia. Sam Bóg mnie przecież kocha – umarł nawet za mnie, to wiem. No a ja poczciwie spełniam jego najważniejsze przykazanie, jestem przykładem dla otoczenia, chodzę nawet co niedzielę do kościoła, więc mam prawo do wyobrażenia sobie tego, jak być powinno, czyż nie? Więc gdzie widzisz problem? Czemu się ze mną nie zgadzasz? Jak w ogóle śmiesz mieć inne zdanie i nie odpowiadać moim wyobrażeniom co do tego, jak być powinno?..

Kochani!.. Brakuje mi nawet słów, by powiedzieć, jak bardzo wszystko w powyższym patrzeniu na świat jest powykrzywiane i złe od początku. Wszystko z takim podejściem do życia – jest całkowicie nietrwałe, niczym budyneczek z kart, zbudowany na tekturowym fundamencie, który jest przygotowany jedynie na to, by się zawalić od byle większego podmuchu wiatru, byle większej przeciwności losu. I kiedy to „zawalenie się” przychodzi – czy to w postaci utraty pracy, drugiej połówki, zdrowia a może nie daj Boże – kogoś z bliskich, to jakże skorzy jesteśmy do załamania się całkowitego… Rozmyślamy wtedy tylko o tym i oczekujemy, że całe otoczenie będzie tylko o tej naszej utracie rozmawiać. Skupiamy całą naszą uwagę na odczuwanym bólu. Stajemy się oschli, smutni, zrozpaczeni, przygnębieni; ględzimy, zrzędzimy, ba, nawet oskarżamy Boga – że coś takiego do naszego życia dopuścił. Jak On w ogóle śmiał? I co to są za niestworzone historie o Jego rzekomym bezgranicznym miłosierdziu? O Jego niczym nieograniczonej dobroci? Nierozumni i ślepi niczym kocięta tuż po urodzeniu, miauczymy wtedy w nieskończoność, wylewając swoje gorzkie żale bez końca…

Albo znowu popadamy w skrajność w drugą stronę – wystarczy, że nam się zaczyna przy takim podejściu do życia powodzić. Mamy dobrze płatną pracę, stały związek, rozumiejących nas we wszystkim (czyli nigdy nam nie przeczących) przyjaciół i w miarę odpowiednią rodzinę. O! To jesteśmy pan(i)ami losu! Proszę patrzeć i podziwiać – czego żem nie osiągnął(ęła) – będąc w dodatku (przy okazji) przykładnym chrześcijaninem czy chrześcijanką. Wypełniając najważniejsze z Jego przykazań. Podziwialiście moje wcześniejsze, bezdenne w swojej niezmiernie mądrej głębokości sądy – to teraz patrzcie na to! Mam i stanowisko, i funkcję, i siedem tytułów przed nazwiskiem… Kolejny doctor honoris causa? Było to do przewidzenia, już mnie nawet nie dziwi. Miło, oczywiście, ale bez przesady. Czegoż tu było się innego spodziewać…

Kochani! Ocknijcie się z letargu!!! Jeśli chociażby w części poznajecie siebie w powyższym opisie, jeśli tego typu myślenie nie jest Wam choćby po części obce – to wiedzcie, że popełniliście od początku fundamentalny błąd. Można sobie przewinąć tekst na początek i zobaczyć jeszcze raz, na czym on polega. Tak, tak, chodzi dokładnie o niezrozumienie tego dziwnego kawałka co do dwóch z najważniejszych przykazań, polegającego na miłowaniu Boga z całego serca. Właśnie tutaj, właśnie w tym miejscu – jeśli się wzruszy ramionami, jeśli się przejdzie do porządku dziennego, nie zrozumiawszy, że miłowanie Boga, prawdziwe Jego uwielbienie jest absolutnie najważniejsze i pierwotne względem całej reszty – to cała reszta przestaje się w ogóle liczyć. Słyszycie to? Naprawdę – jeśli nie pokochamy Boga prawdziwie, to nasze życie – cokolwiek byśmy później nie robili, i kogo byśmy poza sobą jeszcze nie miłowali (no bo jak można kochać bliźniego, jak się wpierw nie pokocha siebie…) – staje się absolutnie puste i bezwartościowe.

Kiedy budziłem się z tego letargu – jakoś lekko ponad 10 lat temu, kiedy mój prywatny domek z kart swego czasu runął – na polecenie przyjaciółki słuchałem wtedy często kazań ks. Piotra Pawlukiewicza. W jednym z nich ks. Piotr wielokrotnie powtórzył – „tam, gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu”. Zapamiętałem ten wyraz głęboko w sercu. Powtarzałem go wtedy sobie wielokrotnie, niczym mantrę – oczywiście z tą różnicą, że nie próbowałem jak w mantrze wyłączyć swoją świadomość, ale przeciwnie – wszelako ją pobudzałem ku temu, by zrozumieć coś, czego nigdy wcześniej w życiu prawdziwie nie rozumiałem. Co to w ogóle dla mnie znaczy – że Bóg jest na pierwszym miejscu? Co Jezus ma w ogóle na myśli, że mam Go kochać ze wszystkich swoich sił? Że kto kocha ojca lub matkę, syna lub córkę bardziej niż Jego – nie jest Go godzien (Mt 10, 37-42)? Że główne dla mnie zadanie polega na tym, że mam trwać w Jego miłości (Jan 15:9)?

Biłem się z tymi myślami, aż w końcu zrozumiałem: On jest źródłem wszelkiej Miłości! Miłości do matki i ojca, do siebie, Miłości do bliźnich, Miłości do przyjaciół i do wrogów, do społeczności w której mieszkam, do kraju, w którym mam dach nad głową i do kraju, w którym przyszedłem na świat; do członków rodziny i do całego stworzenia; Miłości, która w swej nieskończonej potędze jest tak delikatna i subtelna, że nawet „Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42:3), ale też Miłości, która jest mocniejsza, niż jakakolwiek inna moc (Rzym 8:35-39). Miłości, która całkowicie niezależnie ode mnie, ze swoich wspaniałych cech, postanowiła zrodzić mnie ku życiu i sprezentować całkowicie darmo mi, niewdzięcznikowi,– radość, która ma być radością pełną! (Jan 15:11).

Ale nie przez to zrozumienie rzeczywiście pokochałem Boga – ono było jedynie wyłomem w zaporze wodnej ku znacznie większemu i głębszemu doświadczeniu, którym się dosłownie zachłysnąłem – i do dziś nie mogę go przyswoić. Zapewne – nie będę w stanie go przyswoić do końca życia. Ludzie, czy my w ogóle zdajemy sobie na co dzień sprawę z tego, jaki On jest wspaniały?! Jaki nasz ukochany, prawdziwy i niesamowity Bóg jest piękny, pełen chwały, niewiarygodny?! Bo ja wiem na pewno – że nie zdaję sobie z tego sprawy. Póki co miałem czasami w życiu pod tym względem jedynie drobne przebłyski. Na przykład wtedy, kiedy trzymałem na rękach moje pierwsze, urodzone kilka minut wcześniej dziecko, nie będąc w stanie zmieścić w sercu ogromu czystości i piękna, które właśnie wkroczyło w nasz zbyt ciasny na to doświadczenie świat. Albo wtedy, kiedy wpatrywałem się we wschód słońca nad falującym aż po horyzont oceanem. Albo wtedy, kiedy doświadczałem niczym niezmąconej ciszy, wypełnionej jedynie zapachem macierzanki na łące w upalnych górach. Albo wtedy, kiedy odczuwałem pełnię wolności, hasając nastolatkiem w starych sandałach po lesie obok domu moich dziadków, zajadając się przy tym drobnymi, ale tak smakowitymi malinami. Albo wtedy, kiedy ośmioletnim chłopcem przekroczyłem próg monasteru, odwiedzając z mamą zaprzyjaźnioną siostrę zakonną i po raz pierwszy w życiu odczuwając dziwny pokój w sercu, wymieszany z zapachem teologicznej literatury. Albo wtedy, kiedy małym chłopczykiem leżałem w stodole pradziadka na świeżo przywiezionym sianie, które o tyle piękniej pachniało, o ile bardziej mnie kłuło w ogolone ręce i nogi. Albo wtedy, kiedy po raz pierwszy czytałem Psalm 96. Albo wtedy, kiedy smakowałem pierwszego w życiu pocałunku z dziewczyną (która w dodatku jest moją obecną żoną. Czyż to nie cud?). Albo wtedy, kiedy dostałem pierwszą zasłużoną dwóję w szkole. Albo wtedy, kiedy oglądnąłem prawdziwie krzepiący film. Kiedy zdobyłem pierwszą pracę i też wtedy, kiedy po raz pierwszy pracę straciłem. Wtedy, kiedy płakałem nie mogąc powstrzymać łez, i wtedy, kiedy się śmiałem do rozpuku. We wszystkim – w każdym kroku mojego życia, dostrzegam teraz cud Jego obecności i Jego prowadzenia, odczuwam nierozwiniętymi jeszcze w pełni kubkami smakowymi mojego ducha – przedsmak Jego Nieba i zapach Jego doskonałej świętości.

I nie wątpię, że każdy z nas ma swoje intymne, ukryte głęboko w sercu wspaniałe doświadczenia, chwile pełne życia. Lecz ta pełnia, wspaniałość i samo życie – należą w całości do umiłowanego Boga; są zarazem Jego darem dla nas jak i Jego życiem w nas, przymiotami Jego wspaniałego i doskonałego jestestwa w Ojcu, Synu i Duchu Świętym. Tak naprawdę nie umiem wyrazić słowami zachwytu, który wypełnia moje ciało, duszę i ducha – kiedy wielbię Pana, kiedy prawdziwie miłuję Go z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich myśli i ze wszystkich sił. Dlatego, kochani… Nie ma wiary bez tej właśnie Miłości. Nie ma bycia chrześcijaninem bez owej Miłości. Owszem, całkowicie i bez wątpienia mówię Wam, że tak w istocie jest; że dopiero wypełnienie tego najważniejszego i pierwszego z przykazań, otwiera drogę dalej. Zachęcam ku temu, by kolejna Wasza modlitwa zaczęła się od zwykłego „Kocham Cię”. A dalej… Duch Święty Was już niechybnie poprowadzi :)

Chwała Panu!

Powrót do bloga